czwartek, 19 listopada 2015

Andrzej Sapkowski "Wiedźmin. Tom 1. Ostatnie życzenie"

Wydawnictwo: Supernowa-Nowa Niezależna Oficyna Wydawnicza
Data wydania: 06.10.2014
Liczba stron: 332
Moja ocena: 10/10


Kobiety mdleją na jego widok (niekoniecznie ze strachu), mężczyźni wolą się poddać niż stawać z nim w szranki, bo z góry wiedzą jak skończą śmiałkowie, którzy odważą się rzucić mu wyzwanie. Jego profesja wzbudza ogólną niechęć połączoną z przerażeniem i niekiedy odrazą. Myślę, że taki opis doskonale oddaje wyobrażenie o bohaterze mojej kolejnej recenzji, którym jest nie, kto inny a Wiedźmin we własnej osobie.
Pierwszy tom został zakupiony w celu sprawienia przyjemności mojej najlepszej przyjaciółce, przy czym stało się to doskonałą okazją do odświeżenia historii Geralta z Rivii.
„Ostatnie życzenie” to zbiór opowiadań, których najważniejszą postacią jest trudniący się wiedźmińską profesją, (która nie jest ani łatwa, ani przyjemna) wyżej wymieniony Geralt. Kim jest Wiedźmin? Pytanie jest dosyć trudne, bo w książce były jedynie wzmianki o tym, jak Geralt stał się tym, kim jest. Najważniejszą rolę w jego historii odegrało jak zawsze przeznaczenie, któremu nie sposób się było przeciwstawić. Po odebraniu stosownego szkolenia, (które przeżył, – co bywa rzadkością), Geralt podróżuje po kraju w poszukiwaniu mniej lub bardziej niebezpiecznych stworów, od których ratuje przerażoną ludność. Tak, więc na jego drodze w opowiadaniach tych stają: strzyga, młodzieniec zamieniony w jeża, elfy 
i diabeł a także czarodziejka, do której Wiedźmin zaczyna czuć miętę (a to tylko garstka postaci, które przewijają się przez strony „Ostatniego życzenia”). Wszystko to otoczone jest aurą tajemnic i magii, które sprawiają, że czytelnik już od pierwszych wersów wsiąka w ten niesamowity świat.
Język, którym napisane jest ostatnie życzenie wbrew wszystkiemu, jest zrozumiały (nawet, jeśli nad niektórymi słowami trzeba się dłużej zastanowić), a czarny humor, cięty dowcip i ironia samego Wiedźmina, sprawiają, że książkę czyta się po pierwsze szybko, a po drugie z niesamowitą przyjemnością. Plusem jest także to, że wielokrotne nawiązania do słowiańskich wierzeń pozwala zapoznać się czytelnikowi z nadnaturalnymi zjawiskami występującymi na naszej rodzimej ziemi.

Podsumowanie

Czytając „Ostatnie życzenie” byłam też niesamowicie dumna, gdyż polski autor potrafił napisać coś, co z łatwością może konkurować z „Władcą Pierścieni” Tolkiena. W tym miejscu należą się także ukłony panu Andrzejowi Sapkowskiemu, który stworzył ponadczasową historię, na długo przed nastaniem mody na czarownice, wampiry i inne stworzenia nie z tego świata.  

Alek Rogoziński "Ukochany z piekła rodem"

Wydawnictwo: Wydawnictwo Melanż
Data wydania: 23.03.2015
Liczba stron: 272
Moja ocena: 10/10

Ulubionych polskich autorów mogę policzyć na palcach jednej ręki. Może spowodowane jest to tym, że zmuszałam się do czytania nudnych, nic niewnoszących w moje życie lektur szkolnych, z których połowę napisali polscy wieszczowie (oczywiście nie umniejszam ich wkładu w rozwój polskiej literatury – nie mniej ich twórczość to nigdy nie była moja „bajka”).
I tu wkracza na scenę „Ukochany z piekła rodem”, którego wygrałam z konkursie organizowanym przez autora książki, Alka Rogozińskiego (nie ma lepszego prezentu imieninowego niż książka z dedykacją). Niestety – dla mnie – moja przygoda z powieścią skończyła się szybciej niż się zaczęła, bo pochłonęłam ją z prędkością światła, zadając sobie w duchu pytanie, „dlaczego to już koniec i dlaczego taka krótka”.
Wracając do samej powieści – jej bohaterką jest autorka ckliwych romansów Joanna Szmidt, która oprócz tego, że wcale nie zachowuje się jak na swój wiek, (co jej się chwali), szuka ideału mężczyzny (najchętniej takiego z jej książek) chcąc przeżyć taką miłość, jaką opisuje, to ma także talent do pakowania się w kłopoty. Ujawnia się to już wówczas, gdy jej aktualna miłość – niejaki Konrad – ginie w jej własnej łazience, ugodzony a jakże siekierą, a bohaterka niczym Sherlock Holmes w spódnicy, nie bacząc na niebezpieczeństwo postanawia rozwikłać zagadkę jego śmierci. I tak jak Holmes miał swojego Watsona, tak Joanna ma jedyną w swoim rodzaju i niezastąpioną Betty, która i jako managerka i jako przyjaciółka spisuje się znakomicie.
Jeśli ktoś ma ochotę na kryminał, który oprócz wciągającej historii kryminalnej dostarcza także okazji do niepohamowanych salw śmiechu (przetestowałam to na własnej skórze i mam jedną radę: w takcie czytania nic nie pijcie i nie jedzcie – dla waszego dobra) i wprowadza czytelnika w świat show biznesu (a także daje możliwość zabawienia się w detektywa, który ma szansę na odgadnięcie prawdziwego „ja” niektórych postaci), to ta pozycja spełni wszystkie jego oczekiwania, a nawet więcej.
Oprócz świetnie nakreślonych bohaterów (ach ten Krzysztof Darski! <3), do których na początku książki dołączony jest ich krótka metryczka, (więc możemy z łatwością się z nimi zapoznać), całość dopełnia wytłaczana okładka, na której „lady in red” trzyma śmiercionośną siekierę.

 Posumowanie

Rewelacyjny debiut Alka Rogozińskiego przywrócił mi wiarę w to, że polscy autorzy w jednak potrafią pisać książki, które wzbudzą moje zainteresowanie i do których będę wracać w każdej wolnej chwili. Na całe szczęście nie muszę zbyt długo czekać na kolejne spotkanie z Joanną, bo ostatnio stałam się dumną posiadaczką „Morderstwa na Korfu”. Nie mogąc się powstrzymać wstawiać jeden z ulubionych cytatów, (przy którym o mało się nie udławiłam, xD) – a takich perełek jest o wiele więcej.

- (…) Kiedyś poprosiła jedną ze swoich przyjaciółek, żeby zadzwoniła do drugiej z informacją, że Joanna miała śmiertelny wypadek…
- Żartuje pani?!
- Nie. Cała rozmowa była nagrana i potem Joanna wykorzystała ją w Miłości w Toskanii. A najgorsze, że nikt tej drugiej przyjaciółki nie wyprowadził od razu z błędu. Następnego dnia jechała samochodem i późną nocą zobaczyła Joannę na przejściu dla pieszych. Była pewna, że widzi ducha, więc wybiegła z auta, zostawiając je przed światłami na jezdni, i z krzykiem zaczęła biec w przeciwną stronę do kościoła, żeby ją zła mara nie dopadła. Kościół był zamknięty, więc pobiegła na zakrystię i zaczęła się dobijać. Waliła w drzwi i krzyczała tak głośno, że kościelny, który wtedy baraszkował z gosposią księdza, pomyślał, że się pali. Zerwał się z łóżka tak gwałtownie, że skręcił kostkę. Chciał się złapać gosposi, ale przez przypadek chwycił ją za głowę i zerwał jej perukę. Nie wiedział, że to nie jej prawdziwe włosy, więc przeraził się, że ją oskalpował, i zemdlał. A jak tracił przytomność, strącił z parapetu wazon, który spadł przyjaciółce Joanny na głowę (…)”







Frederick Forsyth "Czarna lista"

Wydawnictwo: Albatros
Tłumaczenie: Andrzej Niewiadomski
Tytuł oryginału: The Kill list
Data wydania: 15.01.2014
Liczba stron: 432
Moja ocena: 7/10

„Zidentyfikować, namierzyć, zlikwidować” – po tych trzech słowach wiedziałam, że „Czarna lista” Fredericka Forsytha będzie moja (i nie miała z tym nic wspólnego okładka, która od razu skojarzyła mi się czołówką do Jamesa Bonda).

Autor, który obwołany jest mistrzem, a także twórcą nowego gatunku – politycznego thrillera spiskowego, wprowadza czytelników w świat międzynarodowego terroryzmu, a także sposobu funkcjonowania organizacji zajmujących się – mniej lub bardziej skutecznie – walką z tym zjawiskiem.

Bohaterem „Czarnej listy” jest podpułkownik Kit Carson, który w gronie wywiadowczym, ale także wśród członków własnej organizacji znany jest pod pseudonimem Tropiciel. To właśnie jemu dowódca Komórki Wsparcia Techniczno-Operacyjnego (TOSA) zleca na rozkaz prezydenta Stanów Zjednoczonych, namierzenie i zlikwidowanie człowieka, który dał się wszystkim poznać, jako Kaznodziej. Sytuacja jest o tyle trudna i nietypowa, że człowiek ten – radykalny dżihadysta, – który swoimi kazaniami (udostępnianymi szerokiej publiczności za pomocą internetu), nawołuje do „świętej wojny” przeciwko niewiernym (i robi to z całkiem niezłym skutkiem) jest widmem. Nie wiadomo skąd pochodzi, gdzie działa, a co najważniejsze jak wygląda. Jedyną jego charakterystyczną cechą są oczy koloru bursztynu. Na całe szczęście prócz doświadczenia, Tropiciel może także liczyć na pomoc, ze strony nastoletniego hakera z zespołem Aspergera.

„Czarna lista” nie była moim pierwszym spotkaniem z twórczością Fredericka Forsytha („Dzień szakala” oglądałam niezliczoną ilość razy, a „Psy wojny” nadal leżą na półce nietknięte, co obiecuję solennie nadrobić) i naprawdę z wielką przyjemnością zagłębiłam się w tę lekturę. Zaintrygowała mnie po pierwsze historia, która nadal jest aktualna, (chociaż od 11 września 2001 r. minęło już 14 lat), po drugie, (co wspomniałam już wcześniej) dokładny opis organizacji zajmujących się walką z międzynarodowym terroryzmem (na wzmiankę o NCIS wydałam z siebie okrzyk zwycięzcy, który wygrał maraton – naprawdę czasem się zastanawiam nad leczeniem, bo moja miłość do tego serialu graniczy z obsesją), po trzecie doskonale nakreśleni bohaterowie począwszy od tych pierwszoplanowych jak Kaznodzieja czy Tropiciel, (który w pewnym momencie skojarzył mi się z Rambo) skończywszy na Arielu.

Sama książka zawiera w sobie, (co jest dużym ułatwieniem) listę osób, które pełnią mniej lub bardziej istotną funkcję w całej powieści i podzielona jest na trzy części (plus prolog i epilog). Część pierwsza (i to warto zaznaczyć) zapoznaje czytelnika z życiem Tropiciela (stąd też skoki w czasie, które czasami irytują). Przeszkadzać też może naprawdę mała ilość dialogów a szczegółowe skupianie się na opisie (mnie osobiście nie sprawiało to trudności w przeżywaniu opisywanych wydarzeń).

Podsumowując

Doskonale skonstruowana historia, dzięki której udało mi się spojrzeć na pewne rzeczy zupełnie inaczej niż dotychczas, spowodowała także obietnicę zapoznania się dogłębnie z twórczością Forsytha. Zdecydowanie godna polecenia, szczególnie tym, którzy mają słabość do politycznych trillerów spiskowych.

piątek, 20 lutego 2015

Anne Marie Macdonald "Co widziały wrony"



Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 2006
Kategoria: Literatura piękna
ISBN: 83-7391-347-5
Liczba stron: 848

Sięgając po książkę, „Co widziały wrony” pierwsze, co intryguje, to właśnie tytuł, (chociaż jeśli wzorować się na symbolice owego ptaka w kulturze europejskiej, można się łatwo domyślić, że nie było to nic przyjemnego). Drugim, na co zwraca się uwagę to jej objętość. Pomyślałam, że skoro książka ma ponad 800 stron, to miło będzie spędzić kilka dni/ nocy na jej pochłanianiu. A skoro moja wyobraźnia utrwaliła sobie obraz ojca głównej bohaterki przyporządkowując mu twarz Davida Jamesa Elliota (naprawdę nie moja wina, że tak często utożsamiam bohaterów książkowych z filmowymi/serialowymi amantami) to stwierdziłam, że to na pewno nie będzie czas stracony.
            Sama historia też wydawała się ciekawa. Jack McCarthy wypełniając służbowy obowiązek przeprowadza się w raz z rodziną: żoną Mimi, córką Madeline i synem Michaelem do kolejnej placówki wojskowej. Tym razem jest to dla niego prawdziwy powrót do domu, gdyż Centalia mieszcząca się w Kanadzie jest ośrodkiem szkolenia pilotów, w którym i on zdobył tak wymarzone przez wielu lotników skrzydełka. Niestety nie spodziewa się, że przybywając do tego miejsca, które kiedyś było dla niego rajem na ziemi wystawi na szwank własną reputację i szczęście swojej rodziny. Nie ma też pojęcia, jaka trauma spotka jego „starego druha” i z czym przyjdzie zmierzyć się dorosłej Madeline.
            Czytając tę książkę faktycznie miałam zajęcie, ale nie na dni tylko tygodnie, a przyjemność, jaką zazwyczaj czerpię z obcowania z książką zmieniła się w prawdziwą mordęgę. Pomijając fakt, że główni bohaterowie są naprawdę świetnie nakreśleni, (chociaż pani McCarthy nie przypadła mi do gustu – jej stosunek do innych ludzi nie dawał dobrego przykładu dzieciakom), to cała opowieść jest po prostu: po pierwsze przydługawa: mnogość wątków i zdarzeń sprawiła, że nie do końca wiadomo, na czym najpierw skupić swoją uwagę. Po drugie francuskie zdania wplatane w dialogi, które dla osób nieznających języka są po prostu niepotrzebne i mogą sprawiać problem. Po trzecie kilka niewyjaśnionych wątków, które mnie osobiście okropnie ciążyły. Bo jak można „przepaść bez wieści”? Nie podobał mi się też podział jej na trzy części, które śmiało można zatytułować: dzieciństwo, proces, dorosłość. I przeskoki między podrozdziałami – jestem pietnasto-siedemnastolatką a zaraz potem trzydziestodwulatką. Wprowadziło to niepotrzebny zamęt, a ja sama kilka razy musiałam robić nawrót żeby ogarnąć, co w tej chwili przeczytałam.
            Zakończenie nie tak przewidywalne jak się później okazało, chociaż z początku także obstawiałam tak jak dorosła Madeline, (co jednak okazało się błędem).
            Wiem na pewno, że nie wrócę po raz kolejny do tej książki, mimo, że porusza tematy, które zazwyczaj stanowią tabu: molestowanie seksualne dzieci czy homoseksualizm. Jednak zdecydowanie wolę kryminały, które bardziej skupiają się na jednej istotnej rzeczy niż na kilkunastu pośrednich, które w końcu i tak nie zostaną wyjaśnione. Przykre też jest to, że dobro nie zawsze zwycięża a prawdziwy sprawcy nie zostają ukarani.